sobota, 18 maja 2013

080. Harry




"Miłość od pierwszego wejrzenia kończy się często małżeństwem do ostatniego westchnienia."

        Zima. Biały puch okrywa wszystko wokół, mróz szczypie w policzki. Jednak pomimo tego ja i tak kocham ta porę roku. Gdy byłam mała lepiłam z rodzicami bałwany, rzucaliśmy się śnieżkami i robiliśmy orły na śniegu. W zimę też zginęli. Jednak gdyby nie ich wypadek, nie poznałabym Harry'ego. Ten szatyn z burzą loków na głowie pomógł mi się podnieść po ich śmierci, pokazał, że życie nadal może być piękne...

- TI! Pośpiesz się! – poganiała mnie moja rodzicielka. Szybko zebrałam swoje rzeczy i zbiegłam na dół, gdzie przy drzwiach stał stos kolorowych walizek. Spojrzałam na mamę. Zawzięcie szukała czegoś w torebce, klnąc przy tym jak szewc. Jak mniemam trwały poszukiwania kluczyków do samochodu…
- Zdajesz sobie sprawę, że tata już dawno siedzi za kierownicą? – uniosłam brwi ku górze.
- A no rzeczywiście… Gdzie ja mam głowę? – westchnęła głęboko. – No już, już. Szybciutko, bo się spóźnimy na samolot. – wprost wypchnęła mnie za drzwi.
            Płatki śniegu przylepiały mi się do włosów i pokrywały większą cześć czarnego płaszcza, który w tym momencie na sobie miałam. Powoli wsiadłam do pojazdu, zapięłam pasy i włożyłam do uszu słuchawki. Rozbrzmiewały pierwsze dźwięki Dani Kalifornia, Red Hot Chili Peppers.
- Getting born in the state of Mississippi. Papa was a copper. And Mama was a hippie. In Alabama she would swing a Hammer. Price you gotta pay when you break the panorama… - zaczęłam nucić pod nosem i przymknęłam powieki. 

Mam jakiś dziwny sentyment do tej piosenki. Za każdym razem, gdy ją słyszę przypomina mi się tamta chwila…

Nagle poczułam silne uderzenie. Gwałtownie otworzyłam oczy i spostrzegłam, że nasz samochód wpadł pod ciężarówkę. Cały przód był wgnieciony, a rodzice stracili przytomność. nie mogłam się poruszyć. Krzyczałam, piszczałam i starałam się nie rozpłakać. Niestety. Na marne. Po moich policzkach polał się strumień słonych łez. Jedyne co pamiętam dalej to ciemność. Ciemność, która przesądzi o moim losie...
~*~
             Obudziłam się w szpitalu. Wszystko mnie bolało. Otaczały mnie białe ściany. Jedyne co pamiętałam, to widok nieprzytomnych rodziców.
- Panie doktorze, obudziła się. - usłyszałam zachrypnięty, męski głos. Obróciłam się w stronę skąd dochodził i ujrzałam wysokiego szatyna o kręconych włosach, z zielonymi oczami i pełnymi, malinowymi ustami. Ubrany był w biały fartuch. Pielęgniarz. Tak sądzę.
- Co z moimi rodzicami? - spytałam cicho. Mój głos był słaby. Ledwo co mogłam cokolwiek wydusić.
- Przykro mi... Nie żyją. - chłopak spuścił głowę w dół. W moich oczach zebrały się łzy. "Nie, to nie może być prawda..." - pomyślałam. "Oni żyją! Zaraz tutaj przyjdą!" - krzyczała moja podświadomosć, jednocześnie próbując oszukać rzeczywistość. - Wiem jak się teraz czujesz. Też straciłem rodziców w wypadku. Ale.. to nie jest jeszcze koniec świata. - usiadł przy moim łóżku i chwycił mnie za dłoń. - Wszystko się ułoży.
- Nie ma ich. - szepnęłam bardziej do siebie, niż do niego. Nic nie odpowiedział. Poprawił mi tylko poduszkę i pierw wstając ze szpitalnego, białego taboretu wyszedł. 

             Parę dni później odbył się ich pogrzeb. Stałam przy ich trumnie, a po moich policzkach płynęły łzy, których w jakikolwiek sposób nie mogłam powstrzymać. Ludzi składali mi kondolencje, a ja tylko pomrukiwałam 'mhm', 'tak', 'poradzę sobie'... Właśnie straciłam dwie najbliższe mi w życiu osoby, ale tak, poradzę sobie.
- Wszystko w porządku? - usłyszałam znajomy głos. 
- Co tutaj robisz? - mruknęłam i wbiłam wzrok w czubki swoich butów. 
- Przyszedłem... Do ciebie... - nabrał powietrza w płuca, a po chwili z powrotem, głośno je wypuścił. - Dasz sobie sama radę? Masz dopiero siedemnaście lat...
- Skąd to wiesz? - warknęłam spoglądając na niego. W tym momencie zauważyłam jaki jest przystojny. Gładka twarz, której policzki są zaczerwienione i piękne oczy, w których tlą się iskierki... współczucia?
- Jestem pielęgniarzem, opiekowałem się tobą, przez ten czas, gdy byłaś w śpiączce. - uśmiechnął się lekko. - To jak? Poradzisz sobie sama?
- Nie. Oczywiście, że nie... Co to za głupie pytanie? - prychnęłam.
- Przepraszam, więcej nie będę. - poprawił swoje włosy. - Chodź. - wyciągnął w moją stronę rękę.
- Gdzie?
- Zobaczysz... - przygryzł dolną wargę.
- Nie znam cię i od tak mam ci zaufać? - zacisnęłam usta w wąską linię, po czym chwyciłam jego dłoń. - Zaryzykuję.
              Pociągnął mnie za sobą. Przeszliśmy przez cały cmentarz, minęliśmy kościół i zatrzymaliśmy się dopiero na skraju lasu. Zdziwiłam się. No i jednocześnie wystraszyłam... Wokół nas rosły tylko drzewa. Nic więcej. Rozejrzałam się nerwowo.
- Nie bój się. - usłyszałam cichy szept koło mojego ucha. Jego ciepły oddech na mojej szyi przyprawiał mnie o dreszcze. Przyjemne rzecz jasna... - Zamknij oczy i otwórz je dopiero, gdy ci pozwolę. - poprowadził mnie do przodu.
               Szliśmy w milczeniu. Słychać było tylko bicie jego serca i mój oddech. Jego dłoń była ciepła. Idealnie pasowała do mojej, małej, chłodnej ręki.
- To tutaj. - zatrzymał się w pewnym momencie. Otworzyłam powoli oczy i ukazał mi się niesamowity widok na Londyn. Nie wiem gdzie byliśmy. W każdym bądź razie z tego klifu doskonale widać całą panoramę tego miasta.
- To jest cudownie. Skąd znasz to miejsce? - spojrzałam na niego z przymrużonymi oczami.
- Widzisz te dwa krzyże? - wskazał głową na obiekty za mną. - Moi rodzice. Tutaj zginęli i tutaj ich pochowano. - wzruszył ramionami. - Ale ja się nie poddałem. Każdy z nas ma jakąś ranę, każdy jest jakoś skaleczony, czy przez życie, czy przez drugiego człowieka. Każdy z nas chociaż raz nie mógł wytrzymać z bólu, który rozrywał go od wewnątrz. Każdy z nas płakał wniebogłosy. Każdego z nas zjada frustracja, bo jest bezsilny w danej kwestii. Każdy z Nas cierpi, jesteśmy tylko ludźmi. Zwykłymi, szarymi istotami, które kochają, nienawidzą, i czują, i właśnie to Nas zabija. Uczucia. - spuścił głowę w dół i pozwolił, by jego loki opadały mu na twarz. - Nawet nie wiem czemu ci to wszystko mówię... Może dlatego, że miałem dokładnie tyle lat co ty, gdy zmarli. Nie radziłem sobie. Próbowałem popełnić samobójstwo. Uratowali mnie sąsiedzi. Nie chcę byś popełniła mój błąd. Co z tego, że cię nie znam? Mam tendencję do martwienia się o wszystko i wszystkich. – zaśmiał się, po czym podszedł do mnie i uniósł mój podbródek ku górze. Jego oddech ogrzewał moją twarz, a usta zbliżały się do moich. Już po chwili poczułam ich smak. Zatopiłam się w jego lepkich wargach. Nasze języki zaczęły współpracować. Nie liczyło się nic. Tylko my dwoje. Co z tego, że mróz szczypał w policzki, śnieg wirował w powietrzu, a my tam marznęliśmy? Grunt, że byliśmy razem. Wreszcie znalazłam kogoś kto mnie zrozumie…

- O czym tak myślisz? - spytał Harry siadając obok mnie.
- O naszym pierwszym spotkaniu, pocałunku... - zaśmiałam się. - Pamiętasz to?
- Jakbym mógł zapomnieć? W końcu dopiero na trzeciej randce spytałaś się mnie o imię. - pocałował mnie w czubek głowy. - Kiedy to było...
- Dawno, dawno temu...
~`~`~`
I co myślicie? Mi się w miarę podoba. Chociaż Harry'ego nie ma za dużo.:* Przepraszam, ze w ostatnim czasie nic nie dodaję, ale rozumiecie: szkoła, oceny itp. A zagrożenie z matmy samo się nie poprawi. Haha. Dobra. Mniejsza o to. 6 komentarzy - następny imagin. A tak ni chu*ja żebym wstawiła.xoxo

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz